W poprzednim „Kurku Mazurskim” przeczytałem o zachowaniu się szczycieńskiego chirurga wobec pacjentki tutejszego szpitala. Autorka nazwała swój tekst „Chirurg ekscentryk”. Delikatnie, bo ja nazwałbym opisany sposób bycia zwyczajnym chamstwem, a z chamstwem - jak mówił Kobuszewski do Gołasa w słynnym skeczu „Ucz się Jasiu” - należy walczyć kulturom i godnościom osobistom... W artykule zacytowano także opinie szpitalnego personelu, z których wynika, że pan doktor jest znakomitym fachowcem, więc chyba wolno mu zachowywać się tak jak lubi.

Czy geniusz może być chamem?
Dr House - ekscentryczny lekarz z telewizyjnego serialu

To ciekawy komentarz. Nie znam opisanego specjalisty chirurga, a z tutejszym szpitalem, dzięki Bogu, jakoś nie miałem dotąd okazji zetknąć się, jako chory. Toteż nie pan doktór będzie bohaterem mojego dzisiejszego felietonu, ale opisane zjawisko. Czyli zachowanie nazwane przeze mnie chamstwem, natomiast przez innych komentatorów interpretowane nie aż tak ostro. Skąd owa rozbieżność ocen?

Osobiście uważam, że pogardliwe i niegrzeczne odnoszenie się do innych jest szczególnie wredne, kiedy dotyczy osób słabszych. Przy tym jakoś tam podporządkowanych delikwentowi. W opisanym przypadku bezradnej pacjentki, no i oczywiście podległych mu pracowników. Z takim zjawiskiem mamy do czynienia nie tylko w medycynie, ale także w innych dziedzinach, jak choćby w polityce, czy biznesie artystycznym, który akurat znam dość dobrze. Zatem sięgnijmy do przykładów.

Przed laty, kiedy nic mnie jeszcze nie łączyło ze Szczytnem, polowałem w jednym z warszawskich kół łowieckich. Szybko spostrzegłem, że pośród kolegów myśliwych szczególną grupę stanowią „łowieccy supermeni”. Nazywałem tak facetów, którzy uwielbiali ubierać się w kosztowne, wojskowe panterki, buty z US Army i takież czapeczki. Obwieszeni pasami z nabojami maszerowali przez mijane wioski z bojową miną, z bronią na ramieniu i w ciemnych okularach. Niczym Rambo w dzikiej dżungli. Gotowi byli strzelać do wszystkiego, a najchętniej do bezpańskich psów i kotów. Kiedy całe to moje łowieckie towarzystwo poznałem nieco lepiej, bez trudu zauważyłem, że te wszystkie poprzebierane superchłopy, to zahukani domowi pantoflarze, których żony leją w pysk bez pardonu, a obiadu nie dostaną jeśli nie umyją okien, albo podłóg. Za to w weekend każdy z nich brał odwet za swój marny żywot, wcielając się w pana życia i śmierci wszelkiej żywej istoty, czyli zwierza. Przypuszczam, że jeśli któryś z nich miał w pracy choćby jednego podwładnego, to musiał mu nieźle dawać w kość.

Wróćmy do świata medycyny. Trzydzieści lat temu, połamany po bardzo ciężkim wypadku, wylądowałem w warszawskim szpitalu przy ulicy Barskiej. Ordynatorem oddziału, na którym się znalazłem był znakomity doktor Jerzy M. Pan doktor był postacią ogólnie znaną, ponieważ opiekował się medycznie reprezentacją polskich bokserów, trenowanych wówczas przez słynnego Feliksa Stamma i często można było zobaczyć go w telewizji. Na jego oddziale leżałem dwa miesiące. Niewątpliwie był ówczesną znakomitością w swojej dziedzinie, ale w codziennych kontaktach z pacjentami jego chamstwo było nie do zniesienia. Ja akurat dawałem sobie nieźle radę, bezczelnie i bez kompleksów ripostując słowne zaczepki pana ordynatora, ale żal mi było tych prostych, bezbronnych ludzi, którzy połamani trafili na oddział doktora M. i musieli codziennie, podczas obchodu, pokornie wysłuchiwać niby dowcipnych, a w rzeczywistości poniżających uwag.

Miałbym jeszcze kilka opowieści na temat medyków warszawskich, ale miejsca już mało, zatem opuśćmy świat medycyny. W innych środowiskach bywa podobnie. Ze mną, na tym samym roku warszawskiej architektury, studiował Waldemar Łysiak. Zawsze był przeciw wszystkim. Świat widział czarno-biały, bez odcieni. Nikt z kolegów go nie lubił i zdaje się, że dzisiaj jest tak samo. Nie zmienia to jednak faktu, że jest obecnie znakomitym pisarzem. Wspaniałe książki po nim zostaną. Natomiast współczesne opinie, które zamieszcza w prasie, jako polityczne komentarze... to bluzgi bez klasy. Kto je zapamięta? Oto jest pytanie. Czy Waldek pozostanie w pamięci potomnych, jako uznany powieściopisarz, czy tylko, jako odrobinę psychopatyczny, brutalny buntownik. Przypuszczam, że to pierwsze, bo też jego książki są naprawdę dobre.

No cóż, ludzie bywają wielowymiarowi. Na przykład w świecie polityki. Nie wiem ile jest warta w swoim wyuczonym zawodzie posłanka Krystyna Pawłowicz, ale jej sejmowe chamstwo zapewne wielokrotnie przewyższa ewentualne zasługi. Nie sądzę, aby doczekała się kiedykolwiek własnej biografii. Podobnie egzorcysta Dominik Tarczyński. Też poseł, a prymitywny prostak. Co z tego, że wybraniec narodu. To jeszcze żaden powód, żeby obrażać innych tylko dlatego, że samemu jest się nikim, a oni jednak kimś są.

A teraz kilka słów o znanych mi artystach. Jeśli chodzi o tych prawdziwych, z najwyższej półki, to jedną z bardziej znanych i kontrowersyjnych postaci świata telewizji jest Olga Lipińska. Jej niegrzeczne, ordynarne wybuchy podczas prób kabarecików są wciąż wspominane przez aktorów. A jednak, poza nielicznymi wyjątkami, nikt się nigdy nie obraził, bo też pani Olga była w owych latach artystycznie bezkonkurencyjną znakomitością. Zresztą jest nią nadal i nie sądzę, żeby ktokolwiek zajmował się w przyszłości jej ekscentrycznością pozaartystyczną. A sława pozostanie.

Ludzie mają swoje problemy. Bywa, że fajtłapowatych mężczyzn biją własne żony, a kobiety nie mają okazji zaznać szczęścia w miłości. Wtedy jedni i drudzy mszczą się na innych za swoje niepowodzenia. Możemy im współczuć, ale przy tym nie ulegajmy sentymentom, tylko dajmy odpór emanacji chamstwa. Przeciwstawiajmy się „własnom kulturom i godnościom osobistom”. A dla odprężenia polecam telewizyjny serial „Dr House”. Jest to opowieść o genialnym lekarzu, którego osobowość można nazwać ekscentryczną. Mówiąc delikatnie.

Ogólnie rzecz biorąc należy cenić fachowców. Ale dobry fachowiec, to jeszcze nie geniusz, któremu, od biedy, moglibyśmy wybaczyć to, czy tamto.

Andrzej Symonowicz